Mnie się dzisiaj śniło takie coś że byłem w kościele, grała jakaś orkiestra, skończyli koncert, orkiestra wyszła, ludzie dalej siedzieli, mnie się przypomniało że zostawiłem w nawie bocznej futerał z fagotem, więc wszedłem do tej nawy... i w tej chwili ludzie mi zaczęli klaskać, po czym zaczęli opuszczać kościół

Ale to jeszcze nic. Jak wyszli to zobaczyłem gdzieś w pobliżu moją kurtkę zimową, podeszłem... i ubrałem ją (zimowa kurtka! jak na zewnątrz było dwadzieścia kilka stopni na plusie

). Ale to JESZCZE nic! Gdy wyszedłem z kościoła i przechadzałem się po przedmieściu, ze zdumieniem odkryłem, że potrafię latać... znaczy może nie latać ale bardziej spadać do celu. Gdy podskoczyłem, opadanie na ziemię zajmowało mi kilkanaście sekund, przy lądowaniu nie doznawałem żadnych uszczerbków na zdrowiu (inny mocno by się poobijał). Nieszczęśliwie jednak, zebrało mi się na bieganie... zrobiłem podskok, i łup! z całej siły w latarnię. Opadając, okrążyłem słupek pięciokrotnie, wylądowawszy zaś, zobaczyłem staruszkę przyglądającą mi się z niedowierzaniem... sen się skończył jak dotarłem w podskokach w pobliże mojego domu.
Czemu ja mam zawsze takie popieprzone sny...