autor: Martynaa93 » 2011-04-26, 23:54
Witam, jestem tu po raz pierwszy i od razu chcę zacząć od pewnej sprawy, którą teraz właściwie żyję. Ta historia może wydać się niedorzeczna, zmyślona, napisana przez kogoś kto przegina z narkotykami i być trudna do zrozumienia przez ludzi z których mózgami jest wszystko ok, ale mam nadzieje, że jednak ktoś pomimo zdrowego mózgu coś z tego zrozumie. Poza tym obawiam się, że może wyjść mi okropnie długo(choć postaram się w miarę krótko), rozumiem, że może nie chcieć się tego czytać, no ale cóż... może się znajdzie ktoś kto przeczyta więc zaryzykuje napisanie tu tego.
Od zawsze jestem zafascynowana wielką wodą, statkami, okrętami w szczególności tymi nieco starszymi. Mam ciocię w NY co roku ją odwiedzam wspólnie z rodzicami i siostrami. W ostatnie wakacje po kilku latach przekonywania przeze mnie rodzice zgodzili się aby zamiast samolotem w jedną stronę popłynąć statkiem (Queen Mary 2). Uwielbiam patrzeć na ocean szczególnie gdy nie ma wokół zbyt wielu ludzi więc stałam sobie na pokładzie spacerowym tak bez celu kiedy było już częściowo ciemno, ludzi wprawdzie było całkiem sporo ale w pewnym oddaleniu ode mnie. Nagle wypadł mi kolczyk z ucha więc go podniosłam a gdy wstałam zobaczyłam w bardzo bliskiej odległości żaglowiec i tu dwa problemy: po pierwsze nic się nie mogło pojawić tak blisko w przeciągu kilku sekund; po drugie to co widziałam wyglądało ewidentnie jak statek XVIII, XIX wieku a już na pewno nie dzisiejszy. Poszłam do siostry która siedziała kilkanaście metrów ode mnie na ławce i bawiła się komórką zapytałam jej się tylko czy coś tam widzi ona powiedziała że nie (potem gdy pytała się o co chodziło powiedziałam, że tylko żartowałam bo wiem, że potem by było, że zajmuje się głupotami i przez to mam zwidy dlatego też zresztą nie rozmawiam na ten temat z rodziną). W tym momencie gdy moja siostra nic nie widziała ja wciąż widziałam ten żaglowiec choć już jakby w znacznie większej odległości i chwile potem przestałam go widzieć w ogóle. I tego co widziałam jestem pewna na 100%. Natomiast w nocy po tym incydencie śniło mi się, że wypadłam do morza we śnie myślałam, że to prawda byłam przerażona, że zginę i wtedy pojawił się ten statek który widziałam i ludzie będący na nim mnie uratowali. Potem ludzie ci rozmawiali ze sobą do mnie się nie odzywając tak, że nic z tej rozmowy nie słyszałam siedziałam na podłodze i bałam się ruszyć. Potem jeden z nich podszedł do mnie (w wg mojej oceny XIX wiecznym mundurze marynarki i z pięknymi spokojnymi, niebieskimi oczami) położył mi rękę na ramieniu i zaczął do mnie mówić po angielsku pytał chyba czy wszystko ze mną/u mnie w porządku i czy nie tęsknie za nim i jeszcze coś ale trudno mi określić co. Przestałam się bać chciałam coś powiedzieć nie pamiętam co, ale nic mi się nie udało wymówić tylko poczułam, że mam łzy w oczach i się obudziłam i rzeczywiście się rozpłakałam tak automatycznie nie wiem sama z jakiego powodu; chyba dlatego, że się obudziłam. Następnego dnia nie myślałam o niczym innym tylko o tej całej sytuacji choć już nic związanego z nią się nie działo. Była dość kiepska pogoda z jednej strony chciałam wyjść na pokład spacerowy mając nadzieje, że coś jeszcze zobaczę ale z drugiej mówiłam sobie "nie! nie będę w to wierzyć! tacy co widzą statki-widma i podobne cuda lądują w wariatkowie" I to drugie we mnie niestety wygrało. A następnego dnia już skończył się 6 dniowy rejs. Po miesiącu z NY wróciłam samolotem jak było uprzednio w planach ale lecąc miałam okropne myśli. Uporczywie powracała do mnie myśl, że chciałabym żeby samolot się rozbił nad oceanem. Ale się nie rozbił, doleciał do Warszawy skąd potem poleciałam do domu do Krakowa i w tymże Krakowie pozostaje do dziś nie mogąc myśleć od tego prawie już roku o niczym innym jak tylko o tym co widziałam. Z nikim nie mogłam o tym pogadać wyłączając najlepszą przyjaciółkę(jej ufam), która jednak choć toleruje to u mnie próbuje mnie przekonać, że to był tylko sen plus mocny efekt mojej wyobraźni czy coś w tym stylu a w każdym razie nic czym powinnam się przejmować. Ale teraz ja jestem przekonana, że to coś więcej niż sen i moja wyobraźnia(choć miewam chwilę zwątpienia) moja wyobraźnia by czegoś takiego nie wytworzyła. I nie mogę się tym "nie przejmować". Zresztą nie wiem czy to można nazwać przejmowaniem się, czuje się właśnie jakbym tęskniła za tym co widziałam cokolwiek to było w sumie trudno opisać to uczucie. Co o tym myślicie? Jak już wspominałam wcześniej wiem, że to niedorzeczne i trudne do zrozumienia, ale nie zmyśliłam tego i choć nie liczę, że pisanie o tym w internecie mi coś pomoże jakoś lepiej będę się tak czuła, że gdzieś to napisałam... Z góry dziękuje za każdą odpowiedź.
Witam, jestem tu po raz pierwszy i od razu chcę zacząć od pewnej sprawy, którą teraz właściwie żyję. Ta historia może wydać się niedorzeczna, zmyślona, napisana przez kogoś kto przegina z narkotykami i być trudna do zrozumienia przez ludzi z których mózgami jest wszystko ok, ale mam nadzieje, że jednak ktoś pomimo zdrowego mózgu coś z tego zrozumie. Poza tym obawiam się, że może wyjść mi okropnie długo(choć postaram się w miarę krótko), rozumiem, że może nie chcieć się tego czytać, no ale cóż... może się znajdzie ktoś kto przeczyta więc zaryzykuje napisanie tu tego.
Od zawsze jestem zafascynowana wielką wodą, statkami, okrętami w szczególności tymi nieco starszymi. Mam ciocię w NY co roku ją odwiedzam wspólnie z rodzicami i siostrami. W ostatnie wakacje po kilku latach przekonywania przeze mnie rodzice zgodzili się aby zamiast samolotem w jedną stronę popłynąć statkiem (Queen Mary 2). Uwielbiam patrzeć na ocean szczególnie gdy nie ma wokół zbyt wielu ludzi więc stałam sobie na pokładzie spacerowym tak bez celu kiedy było już częściowo ciemno, ludzi wprawdzie było całkiem sporo ale w pewnym oddaleniu ode mnie. Nagle wypadł mi kolczyk z ucha więc go podniosłam a gdy wstałam zobaczyłam w bardzo bliskiej odległości żaglowiec i tu dwa problemy: po pierwsze nic się nie mogło pojawić tak blisko w przeciągu kilku sekund; po drugie to co widziałam wyglądało ewidentnie jak statek XVIII, XIX wieku a już na pewno nie dzisiejszy. Poszłam do siostry która siedziała kilkanaście metrów ode mnie na ławce i bawiła się komórką zapytałam jej się tylko czy coś tam widzi ona powiedziała że nie (potem gdy pytała się o co chodziło powiedziałam, że tylko żartowałam bo wiem, że potem by było, że zajmuje się głupotami i przez to mam zwidy dlatego też zresztą nie rozmawiam na ten temat z rodziną). W tym momencie gdy moja siostra nic nie widziała ja wciąż widziałam ten żaglowiec choć już jakby w znacznie większej odległości i chwile potem przestałam go widzieć w ogóle. I tego co widziałam jestem pewna na 100%. Natomiast w nocy po tym incydencie śniło mi się, że wypadłam do morza we śnie myślałam, że to prawda byłam przerażona, że zginę i wtedy pojawił się ten statek który widziałam i ludzie będący na nim mnie uratowali. Potem ludzie ci rozmawiali ze sobą do mnie się nie odzywając tak, że nic z tej rozmowy nie słyszałam siedziałam na podłodze i bałam się ruszyć. Potem jeden z nich podszedł do mnie (w wg mojej oceny XIX wiecznym mundurze marynarki i z pięknymi spokojnymi, niebieskimi oczami) położył mi rękę na ramieniu i zaczął do mnie mówić po angielsku pytał chyba czy wszystko ze mną/u mnie w porządku i czy nie tęsknie za nim i jeszcze coś ale trudno mi określić co. Przestałam się bać chciałam coś powiedzieć nie pamiętam co, ale nic mi się nie udało wymówić tylko poczułam, że mam łzy w oczach i się obudziłam i rzeczywiście się rozpłakałam tak automatycznie nie wiem sama z jakiego powodu; chyba dlatego, że się obudziłam. Następnego dnia nie myślałam o niczym innym tylko o tej całej sytuacji choć już nic związanego z nią się nie działo. Była dość kiepska pogoda z jednej strony chciałam wyjść na pokład spacerowy mając nadzieje, że coś jeszcze zobaczę ale z drugiej mówiłam sobie "nie! nie będę w to wierzyć! tacy co widzą statki-widma i podobne cuda lądują w wariatkowie" I to drugie we mnie niestety wygrało. A następnego dnia już skończył się 6 dniowy rejs. Po miesiącu z NY wróciłam samolotem jak było uprzednio w planach ale lecąc miałam okropne myśli. Uporczywie powracała do mnie myśl, że chciałabym żeby samolot się rozbił nad oceanem. Ale się nie rozbił, doleciał do Warszawy skąd potem poleciałam do domu do Krakowa i w tymże Krakowie pozostaje do dziś nie mogąc myśleć od tego prawie już roku o niczym innym jak tylko o tym co widziałam. Z nikim nie mogłam o tym pogadać wyłączając najlepszą przyjaciółkę(jej ufam), która jednak choć toleruje to u mnie próbuje mnie przekonać, że to był tylko sen plus mocny efekt mojej wyobraźni czy coś w tym stylu a w każdym razie nic czym powinnam się przejmować. Ale teraz ja jestem przekonana, że to coś więcej niż sen i moja wyobraźnia(choć miewam chwilę zwątpienia) moja wyobraźnia by czegoś takiego nie wytworzyła. I nie mogę się tym "nie przejmować". Zresztą nie wiem czy to można nazwać przejmowaniem się, czuje się właśnie jakbym tęskniła za tym co widziałam cokolwiek to było w sumie trudno opisać to uczucie. Co o tym myślicie? Jak już wspominałam wcześniej wiem, że to niedorzeczne i trudne do zrozumienia, ale nie zmyśliłam tego i choć nie liczę, że pisanie o tym w internecie mi coś pomoże jakoś lepiej będę się tak czuła, że gdzieś to napisałam... Z góry dziękuje za każdą odpowiedź.